Cztery złote medale mistrzostw świata. Trzy olimpijskie
krążki, w tym jeden z najcenniejszego kruszcu. Wygrana walka z depresją i
przykład dla wielu młodych sportowców, że pasja i dążenie do doskonałości to
najlepsza droga do osiągnięcia sukcesu. Historia Stevena Holcomba przez większą
część układa się niczym gotowy scenariusz do hollywoodzkiej produkcji.
Niestety, brakuje tutaj happy endu, a jej zwieńczenie przystaje bardziej do
kina moralnego niepokoju.
Urodzony w Park City w stanie Utah Holcomb swoją przygodę ze
sportem, jak większość tamtejszych dzieciaków, zaczął od narciarstwa
alpejskiego. W zasadzie od zawsze najbardziej kręciła go szybkość, co starał
się przełożyć również na jazdę po stoku. W międzyczasie uprawiał kilka innych
dyscyplin piłkę nożną, futbol amerykański, lekkoatletykę i koszykówkę.
Narciarstwo było jednak na pierwszym miejscu, bo tam najpełniej mógł realizować
swoje fascynacje. Jak się później okazało, na stoku poznał też, co znaczy
rozczarowanie i w pewnym sensie zaczął zjazd w dół, choć już bez nart.
Olimpijskie marzenia
Niezwykle ambitny Holcomb marzył o starcie w igrzyskach. Był
dobry, nawet bardzo dobry, ale nie na tyle, żeby dostać się do kadry
olimpijskiej. Co więcej, uzmysłowił sobie, że nigdy nie uda mu się osiągnąć
odpowiedniego poziomu. Wtedy po raz pierwszy w życiu poczuł, czym jest
depresja. Jak sam opisuje, zdawało mu się, że jakaś potężna siła spoczęła mu na
barkach i ciągnie go w dół. Dość szybko jednak zdołał się otrząsnąć, bo znalazł
kolejny cel, pozwalający mu spełniać marzenia. Postawił na bobsleje, nie na
darmo nazywane zimową Formułą 1. Prędkości przekraczające 140 km/h i
przeciążenia rzędu 5G sprawiały, że taki maniak prędkości jak Holcomb znów
poczuł, że wszystko przed nim.
Choć początkowo musiał mozolnie przebijać się w hierarchii
amerykańskich pilotów, od początku czuł, że odnalazł swoją drogą. Sam opisuje,
że najbardziej nakręcało go szukanie idealnej linii przejazdu, dzięki której
mógł być najszybszy. Według jego słów dobry pilot idealny przejazd zalicza raz,
czasem dwa w całej karierze, ale cały czas trzeba szukać tej idealnej linii.
Zawsze stawiał sobie też najwyższe cele. Mawiał, że stając na starcie myśli
tylko o tym, żeby wygrać, albo rozbić się próbując. Zdaniem Holcomba dobrego
pilota od bardzo dobrego różnią nie umiejętności, ale właśnie fakt, że ten
drugi podejmuje dużo większe ryzyko, nie myśląc tylko o tym, by bezpiecznie
dotrzeć do mety.
A wiedział, co mówi, bo oprócz tego, że stawał się coraz
lepszym pilotem, pracował także w Gwardii Narodowej, gdzie był inżynierem i
zajmował się… rozbrajaniem ładunków wybuchowych. Nazywał to zdrową relacją ze
strachem. Były jednak demony, których nie potrafił oswoić, ani nawet uśpić
śpiewając im kołysankę. Od 2002 roku cierpiał na degeneracyjną, niezapalną
chorobę rogówki oka, która sprawiała, że w zasadzie z tygodnia na tydzień coraz
bardziej tracił wzrok. Nikomu jednak o tym nie mówił, bo bał się, że w obawie o
bezpieczeństwo swoje i kolegów zostanie odsunięty od drużyny i po raz drugi
jego marzenie o starcie na igrzyskach legnie w gruzach.
Jazda na ślepo
Choć trudno w to uwierzyć, mimo znacznej utraty wzroku,
prowadził boba pędzącego po lodowym torze z prędkością 140 km/h. W swojej
autobiografii opisywał, że chociaż bardzo często nie widział, co przed nim,
nauczył się pilotować, używając innych zmysłów. Doskonale znał każdy tor,
wyczuwał zakręty, reagował na zwiększające się przeciążenia. Kiedy kończył,
zamykał się w pokoju i unikał kontaktu z innymi ludźmi, bo obawiał się
zdemaskowania. Spędzając długie, samotne godziny w hotelowym pokoju, coraz
gorzej radził sobie ze swoją chorobą. Depresja pukała do jego drzwi coraz
głośniej.
Rok 2006 był dla niego szczególny. Po siedmiu latach służby
zakończył karierę w Gwardii Narodowej, by w pełni poświęcić się bobslejom. W Turynie
zadebiutował w wymarzonych igrzyskach. Start w „dwójkach” był dla niego
rozczarowaniem, bo zajął dopiero 14. miejsce. Szósta lokata w „czwórkach” nieco
poprawiła nastrój. Wzrok pogarszał mu się jednak coraz bardziej i Holcomb
zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie po raz ostatni dane było mu przeżywać
niezwykłą atmosferę igrzysk. Kiedy inni cieszyli się wspaniałościami Turynu i
okolic, dopingowali swoich kolegów, wspólnie świętowali medale sportowców z
USA, on spędzał czas w swoim pokoju, cały czas udając, że widzi dokładnie tak
jak inni.
Upaść, aby powstać
Choroba postępowała, a wraz z nią depresja Holcombe’a, która
w końcu pchnęła go do próby samobójczej. Od jakiegoś czasu miał już problem z
alkoholem, dodał do tego leki usypiające i w ciemnym hotelowym pokoju postanowił
po raz kolejny znaleźć idealny tor jazdy, tym razem do lepszego świata. Na
szczęście mu się nie udało, co więcej dzięki temu, że udało się go odratować,
zdołał zebrać się na odwagę i powiedzieć trenerowi i swoim bliskim o chorobie
oczu.
Dzięki ich pomocy znaleziono specjalistę, który stosując
nowatorską terapię, sprawił, że jeden z najlepszych bobslejowych pilotów na
świecie niemal całkowicie odzyskał wzrok. Dzięki temu mógł wrócić nie tylko do
sportu, ale także do normalnego życia. Już nie musiał ukrywać się przed nikim i
spędzać w pokoju długich godzin. Cały czas jednak poszukiwał idealnej linii
przejazdu, z tym że widząc tor, było mu o to łatwiej.
Już dwa lata po operacji udało mu się sięgnąć po mistrzostwo
świata w „czwórkach” w Lake Placid, a rok później w Vancouver wywalczył
upragnione olimpijskie złoto. Jak sam przyznawał, umiejętności, jakie nabył nie
mogąc polegać na swoich oczach były teraz dla niego dodatkowym handicapem,
skrzętnie wykorzystywanym dla osiągania najlepszych czasów przejazdu. Po tym,
jak udało mu się powrócić do sportu na takim poziomie, zabieg korekty wzroku
został nazwany na jego cześć „Holcomb C3-R”.
Zaczęła się jego złota era, której ukoronowaniem były
kolejny czempionat w Lake Placid w 2012 roku, gdzie sięgnął po trzy złote
medale i został absolutnie największą gwiazdą całej imprezy.
Depresja jednak nie opuściła go tak całkowicie. W swojej
książce napisał, że ta choroba jest jak stary przyjaciel, którego wyrzucasz i
po jakimś czasie znów witasz z powrotem. Holcomb mógł jednak ścigać się w
lodowym torze i realizować swoje ambicje, co dawało mu sporo pozytywnej
energii. Został wzorem dla wielu młodych Amerykanów, którzy chcieli, podobnie
jak on, pilotować boba z gwieździstym sztandarem na przedzie. W 2014 roku
przygotowywał się do igrzysk w Soczi, gdzie tym razem sięgnął po dwa brązowe
medale, zarówno w „dwójkach” jak i w „czwórkach”.
Samotna walka
Po powrocie z Rosji zaczął się kolejny cykl olimpijski.
Holcomb był pilotem numer jeden w USA, ale zdawał sobie sprawę, że igrzyska w
Pjongczangu będą jego ostatnimi. Niezwykła historia i bogata kariera sprawiały
jednak, że nie musiał obawiać się o swoją przyszłość. Stał się inspiracją dla
wielu ludzi, walczących o wygranie z chorobą. Bardzo mocno zaangażował się
także w rozwój amerykańskich bobslejów, między innymi namawiając swoich
sponsorów do wsparcia kobiecych załóg.
W 2017 wraz ze swoim agentem Brantem Feldmanem Holcomb
promował film dokumentalny o swoim życiu. Szykował się do swoich ostatnich
igrzysk w karierze, choć zapowiadał, że karierę zamierza skończyć dopiero w
2019 roku na mistrzostwach świata w Whistler. Jak się okazało, nie zobaczyliśmy
go w Korei, nie zobaczymy go również w Kanadzie. 6 maja 2017 roku Holcomb
został znaleziony martwy w swoim pokoju w centrum przygotowań olimpijskich. Śledztwo
wykazało, że nie ma mowy o udziale osób trzecich, a bobsleista zmarł we śnie. W
jego organizmie znaleziono ślady alkoholu i środków nasennych, co wywołało
bardzo bolesne skojarzenia. Nie zostawił jednak żadnego listu, a rodzina
poprosiła, by nie rozdrapywać ran. Jego śmierć pozostaje tajemnicą.
- Depresja to nie jest coś, co możesz złapać z wiatrem i
zachorować następnego dnia. To powolny, wyniszczający proces. Ja wybrałem walkę
z demonami na moich własnych zasadach, nie prosząc nikogo o pomoc – napisał
Holcomb w swojej autobiografii. Czy w maju 2017 roku przegrał tę samotną
batalię? Może w takich sprawach demonów jest zbyt wiele, by walczyć z nimi w
samotności? A może jego śmierć była po prostu zwykłą tragedią, fatalną
kombinacją jego słabości? Rozbił swój bobslej celowo, a może zaskoczył go
ostatni wiraż? Tego zapewne nie dowiemy się nigdy.
Komentarze
Prześlij komentarz